Mieszkający w okresie międzywojnia murarze na Kalinowszczyźnie, podczas mroźnej zimy byli bezrobotni. Toteż wpadli na pomysł by dorabiać sobie szopką w czasie od pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia do Matki Boskiej Gromnicznej. I tak można ich było spotkać nieopodal Bramy Krakowskiej z szopką i pudłem lalek.
Lubelscy mieszczanie bardzo chętnie zapraszali ich do domów, gdzie za niewielki datek dawali przedstawienia, cieszące małą dziatwę, która w tamtych czasach nie miała wielu rozrywek.
Szopka z Kalinowszczyzny była równie bogata, jak jej krakowska siostra. Zielony prosty dach o dwóch spodach, ściany obite papierową wzorzystą tapetą. Scenka miała szerokości ok. pół metra, 40 cm wysokości i 30 cm głębokości. W tylnej ściance, prawie „pod sufitem” było wycięte dość duże serduszko, przez które widziało się wąsy i kawałek nosa mówiącego oraz śpiewającego zza lalki murarza. Tu trzeba zaznaczyć, że „obsada” szopki składała się z jednej osoby. Kobiece role murarz śpiewał cienkim głosem, męskie – grubym.
Po obu stronach scenki były po dwa wejścia przedzielone tekturową kolumienką. Dla należytego oświetlenia, po bokach znajdowały się okienka wyklejone pomarańczową lub czerwoną bibułą. Na ich parapetach ustawiano świeczki co było dużym zagrożeniem dla lalek i nie tylko. Przezorne panie domu przed rozpoczęciem przedstawienia miały zawsze pod ręką garnuszek z wodą.
Pod scenką, we frontowej ściance, znajdowało się niewielkie zagłębienia, a w nim wycięte z kartonu postacie z betlejemskiej stajenki. W podłodze scenki robiono nacięcia, gdzie wsuwano druty ze starych parasolek, dzięki którym można było poruszać lalkami. Same figurki były nieduże, miały ok. 25 cm wysokości. Były strugane z jednego kawałka drzewa.
A całe przedstawienie wyglądało tak:
Na scenę wchodzi Anioł i mówi:
Anioł:
Szczęśliwi ziemianie nie trwóżcie się wiele,
Oto opowiadam wam wielkie wesele:
W mieście Dawidowym Chrystus się narodził,
Pan oraz Zbawiciel, by was wyswobodził.
Idźcie do Betlejem, prędko pospieszajcie,
To słowo wcielone wszyscy oglądajcie.
Znajdziecie niemowlę nowonarodzone,
Spowite w pieluszki, w żłobie położone
Anioł znika. Z drugiej strony wchodzą kolędnicy z gwiazdą i śpiewają:
Kolędnicy:
A gdy nam się pora zdarza, pora zdarza
I taka doba i taka doba
Pijmy zdrowie gospodarza
Gdy się spodoba
Pijmy zdrowie gospodyni gospodyni,
A gdy jej nie ma, a gdy jej nie ma,
Pijmy zdrowie tu za tego,
Kto w szopce śpiewa.
Dawniej mebel, stół dębowy, stół dębowy,
Ale pełen trzos, ale pełen trzos
Dzisiaj wszędzie jesionowy,
Ale pusty trzos.
Dawniej matka swoje córki, swoje córki
Uczyła jak prząść, uczyła jak prząść,
A dzisiaj to tylko uczy.
Byle zgrabnie siąść.
Wychodzą. Wtacza się Tęga Dziwa, a za nią podskakuje Parobeczek.
Ona:
Jestem sobie Tęga Dziwa, Tęga Dziwa
I do tego rosła,
Pokochałam Parobecka,
To nie lada osła.
On:
Jestem sobie Parobecek, Parobecek
Pracuję z ochotą
I pewnie się nie powstydzę
Ze swoją robotą.
Sieckim narznął, wodym przyniósł, wodym przyniósł,
Bo nie było dziewek,
A ona mi za to dała,
Roli na osiewek.
Ona:
Czarna rola zaorana, zaorana,
Będą jare żniwa,
Ja się o nic nie frasuję,
Jestem Tęga Dziwa.
Ona wychodzi, Parobecek śpiewa sam:
Kiedym ja był na swej roli, na swej roli
Wtencas był bogaty,
Sukmanisko po kolana,
Kapelus rogaty,
Kiedym zsedł ze swej roli, ze swej roli
Wtencasem zubożał,
Sukmaninę ktoś mi ukradł
Kapelus pogorzał.
Parobecek wychodzi. Po chwili z brzękiem misek wpada na scenkę Kusy Węgier i śpiewa:
Kusy Węgier:
Kusy Węgier z olejkami z prolejkami
Do sopy prybywał,
Sem głosu dobrywał:
Węgier, Węgier malutana.
Sem prybywał tu do pana.
S trochy olejki.
Mówi: Ne kupite pani senesu, menesu,
Malakalabryny, kornia świętojańskiego
Od brucha bolenia?
Wchodzi jęczący Chłop, trzymajacy się za brzuch i mówi:
Chłop:
O mój kumecki, przezacny doktorze.
Prosiłbym was bardzo,
Żebyśta co poradzili,
Okrutne boleści ponose.
Węgier:
Werum, pane hospodarum.
Dwa tromfy daje,
Zdrów pozywaje:
Pare jajek zjite,
W ceple sie wyspite,
Dajce pyska pocałowac
Zawtra przyjdzce podzjenkowac.
Chłop wychodzi. Kusy Węgier przechadza się po scenie i śpiewa smutnym głosem:
Kusy Węgier:
Za górami, za lasami
Stoi mała chatka
A w niej z dwiema siostrzyczkami
Mieszka moja matka
Wszystkie trzy mnie uścisnęły,
Gdybym je miał porzucić,
Wszytskim łzy w oczach stanęły,
Jakże się nie smucić?
A ja biedny druciareczek
Idę w świat szeroki,
Znoszę nędzę, głód upały i deszczu potoki.
Wpada rozwścieczony chłop i krzyczy:
Chłop:
Oj zadałeś ty mi badyla,
A kto wi jaka ona była.
Jakem krzyknął hajtuś! pajtuś!
Od samego ranka,
To jaz mnie z chałupy
Wygoniła Franka.
Węgier z oburzeniem:
Coś ty chłopie, szalony?
Chłop:
Coś ty paro-Węgrze na łeb postrzelony?
Dopomóż Boże, kto kogo zmoze.
Ni z tego ni z owego
Łup cup jeden drugiego.
Biją się. Zwycieża Chłop. Wyprowadza Węgra ze scenki i mówi:
Chodź paro-druciarzu, na komisyje
Garnki, miski dutować,
Na poczciwego gospodarza
Kłamstwem osukować.
Wybiegają dwie Krakowianki i śpiewają z lekkim pląsem:
Krakowianki:
Oj, skowronecek śpiewa,
Dzień się rozedniewa,
A Zosiunia się stroi
Męża się spodziewa.
Wyjdźże Zosiu do nas,
O to Cię prosiewa,
Bo ci na wesele
Dwa wianki wijewa.
Oj wijewa, wijewa
Z róży z rozmarynu,
A takie śliczniusieńkie
Jak i ty Zosiuniu.
Wyjdźże Zosiu do nas,
O to cię prosiewa,
Bo ci na wesele
Dwa wianki wijewa.
Ostatnią nockę będziesz
U matusi spała
A jutro będziesz swoje
Gospodarstwo miała:
Wyjdźże Zosiu do nas,
O to cię prosiewa,
Bo ci na wesele
Dwa wianki wijewa.
Dalej dziewki, dalej żwawo,
Jedna w lewo, druga w prawo.
Podbiegają do nich dwaj Krakowiacy i śpiewają
Krakowiacy:
Krakowiaczek ci ja
Któż nie przyzna tego
Siedemdziesiąt kółek
U pasika mego.
Siedziedziesiąt siedem
Na jedwabnym pasie,
Kiedy jeden kocha,
To dugiemu zasię.
W lesie przy strumieniu,
Jeleń wodę pije,
Kochaj mnie dziewczyno,
Ja dla ciebie żyję.
Oj żyję ja żyję
Dla twojej miłości,
Kto by cię nie kochał,
Nie znałby dobrości.
Cała grupa śpiewa razem.
Albośmy to jacy tacy jacy tacy
Chłopcy krakowiacy
Czerwona czapeczka
Na cal podkóweczka
I biała sukmana,
Danaż moja dana.
Kierezyja wyszywana, haftowana
Guziczkami, pętliczkami,
Dokolusienieczka,
Moja kochaneczka.
Wybiegają. Na scenę wkracza dostojnie Gruby Pan:
Gruby Pan śpiewa:
Oto pan, z panów pan,
Co całym Wschodem włada
Bardzo w życiu wstrzemięźliwy
I bardzo mało jada.
Najprzód rano, kiedy wstaje,
Pali tytoń Pan łaskawy,
Potem pije na śniadanie
Dziesięć filiżanek kawy.
Dziesięć kiełbas, dziesięć kiszek,
Kompotu do nich półmisek,
Na koniec lekkie siekanie
Na tym kończy Pan śniadanie.
Gdy obiadu jest godzina
Idzie zupa z pulpetami
Potem z ryżem baranina
Trzy pulardy z sardelkami.
Przed wieczorem Pan łaskawy,
Nie chcąc być obżarstwa wzorem,
Ledwie zjada trzy babki migdałowe,
Cztery placki z rodzynkami,
Dwie strucle marcypanowe
I wina tylko gąsiorek
– Na tym kończy podwieczorek.
I drzemając przy sztufadzie
Prawie głodny spać się kładzie.
Wychodzi dostojnie z ukłonem. Wchodzi Niemiec. Niemiec śpiewa:
Panie Gajer, was ist das?
Z tego piwo już jest kwas.
Ten Haberbush i ten Jung
Robią bardzo kiepski trunk.
Ja bym jemu sprawił bal,
Ja bym jego w „Kurier” dał.
Taki cienkusz, taki tfu!
Więcej już nie przyjdę tu.
I ja także gute nacht,
Komm du morgen bi im jacht.
I ja także gute nacht,
Komm du morgen bi im jacht.
Napsiód dali wiela zupa,
Tra la la, tra la la.
Potem idzie mięsa kupa,
Tra la la, tra la la.
Cymgajer, Cymgajer
I cóż tam takiego
Kręcił się wiercił się
Sam nie wie dlaczego.
Ten siajster, ten kajster,
Ten wielki niecnota
To on nam narobił,
Tam koło płota.
Wtacza się za scenę. Wchodzi Parobecek i śpiewa:
Parobecek:
Parobecek ci ja, ci ja
Nie lada, nie lada, nie lada, nie lada
Niechaj wójt przyświadcy
I cała gromada.
Gdy do karcmy idę, idę,
I gorzałkę piję, i gorzałkę piję,
Kto mi w drogę wlezie,
Tego pałką biję.
Nie będę się zenił, zenił,
Jeno tylko na wsi, jeno tyle na wsi.
Bo Zośka chleb piece
I kapuste kwasi.
A ślachciunki nie chcę, nie chcę
Bo by mnie zgubiła, bo by mnie zgubiła.
Jesce w łóżku lezy,
Juz by kawe piła.
A przekrzciunki nie chce nie chce
Żydowskiego rodu, żydowskiego rodu,
Bo by mi cebulę,
Wyjadła z ogrodu.
Nie chcę ci ja zadny, zadny,
Ani zagranicny, ani zagranicny
Nie chcę ci ja zadny
Opróc Zośki ślicny.
Wybiega. Wchodzi Kogucina potężna z chuderlawym mężem Wojtusiem i śpiewa:
Kogucina:
Kiej ciek pańskie gronta złapie
Przeniesiewa się do dwora/
Będę leżeć na kanapie,
Zawrzdy sobie będę chora.
Będę jadła, będę piła,
Na obiad co dzień gęsina,
Harakiem się będę myła.
Wiwat, pani Kogucina!
Tobie Wojtuś fraczek sprawię,
Sobie sal za reńskich dwieście.
W lecie będziem mieskać na wsi,
A w zimie to zawdy w mieście.
Kiej pójdziewa do tyjotru,
Będą myśleć, zem grafina,
Wszyscy na mnie wołać będą:
Wiwat, pani Kogucina!
A gdy jadę do kościołą
Liberia konie zacina,
I słyszę jak naród woła:
Wiwat, pani Kogucina.
Odchodzą rozmarzeni. Wchodzi Pan Jabłoński i śpiewa:
p. Jabłoński:
Ja Jabłoński się nazywam,
Dzisiaj państwu zapowiadam:
Miejcie państwo na mnie baczność,
Co ja państwu tu powiadam.
Jestem pijak se rozpustny,
Całe życie swoje piję.
Piję, piję nie umieram,
W tym kraju się poniewieram.
Mówi:
Ale ja sobie śpiewam, śpiweam,
A posłałem Żyda po wilcze futro.
Żydzie faktor! – Nie ma go.
Żydzie faktor! – Nie ma go.
Tymczasem sobie jeszcze trochę pośpiewam.
Śpiewa:
Gdym spełnił powinność moją,
To nikogo się nie boję
Śmiało idę, patrzę w oczy,
Kto nie taki, niech mi zboczy.
Woła:
Żydzie faktor!
Wbiega Żyd kłaniając się:
Kłaniam, Kłaniam, panie Jabłoński:
Jabłoński:
Masz Żydzie, wilcze futro?
Żyd:
Mam, mam Panie Jabłoński,
Sobole, co po plecach kole.
Jabłoński:
Ile chcesz za nie?
Żyd:
Nyyy… cztery bicze.
Jabłoński:
Na czym będziem rachować,
Kiedy u mnie stół wąski?
Żyd:
Nyyy… Panie Jabłoński,
Łap, cap, aby do kieszeni,
Jabłoński:
Jedź Żydzie ze mną na Nalewki.
Żyd:
Herste! Tam są brzydkie dzewki!
Jabłoński:
Chodź Żydzie ze na na Nowy Świat.
Żyd:
Herste! Żeby Pan Jabłoński sto kaczek zjadł.
Jabłoński:
Co ty Żydzie-szelmo, gadasz?
Zamierza się na niego.
Żyd:
Aj waj! Policja! Strażnik! Ogniowa straż!
Aj waj! On myszli że tu las!
Gonią się i wybiegają. Wchodzi Kozak i jego Luba. Śpiewają:
Kozak:
Kozak koni napawał,
Luba wodu brała.
Kozak skoro uichał,
Luba zapłakała.
Luba:
Kupi ty mi czerewiczki,
Pończoszki z atłasu.
Kozak (wychodząc za nią):
Oj ne kupie moja Luba,
Taj umrę zawczasu.
Oj ne kupie moja Luba,
Taj umrę zawczasu.
Na scenę ze świstem wpada Czerwony Diabeł. Mówi:
Oto szatan zwodziciel,
Stary świata kusiciel,
Ma czerwone odzienie,
Z ust mu idą płomienie.
Czy mu się kto nie podoba?
– Szuka króla Heroda
Majestatycznie wkracza Herod.
Herod:
Oto jestem świata król.
Tysiąc rzek, tysiąc pól
W moim kraju naokoło:
A ludzi – sto milionów.
Co dzień schyla mi czoło,
Sto milionów pokłonów
Uniżenie mi składa.
Kiedy idę – lud pada.
Od południa do zmroku
Z nocy do dnia białego
Idę we krwi potoku
Ja – pan świata całego.
Kiedy przez wszystkie ludy
Będę jak Bóg uczczony,
Kiedy wszystkie narody
Rozpadną się pokłony,
A zostanie mi droga,
Wtedy chwycę się Boga.
Czerwony Diabeł (przyskakując mówi do niego):
Dobrze bracie-cesarzu!
Dobrze, krwawy mocarzu!
Połączmy się razem
Szukać Boga żelazem.
A snadź on niedaleko,
Bo płomienie mnie pieką,
Moje skrzydła pajęcze.
I te złote obręcze
Nad aniołów głowami,
I ich loty wichrowe
Uderzają mnie w głowę.
Dobądź miecza mój bracie.
Wchodzi Anioł.
Diabeł:
Gwałtu! Bóg jest w tej chacie!
Diabeł ucieka.
Anioł:
Nie bój się królu żadnej nicości,
Lecz, okrutniku hamuj swe złości.
Herod:
Na mój rozkaz, na me zawołanie
Niech mi tu zaraz marszałek stanie.
Wchodzi Marszałek. Mówi:
Oto stoję stoję wobec waszej królewskiej mości
I słucham głosu powinności.
Herod:
Wszystkie dzieciny w całym Betlejem
Wyrąbcie, wysiekajcie,
Mojemu synowi pardonu nie dajcie.
Marszałek wychodzi, po chwili wraca i melduje:
Królu rozkaz spełniony,
Wszystkie dzieciny w całym Betlejem
Wyrąbano, wysiekano,
Lecz nie natrafiono na głowę syna Bożego.
Wychodzi. Herod w rozpaczy mówi:
O ziemio, ziemio rozstąp się…
Nic nie widzę, nic nie słyszę,
Czy się gdzieś dzwon kołysze,
Czy lilije wonieją.
Czy niebiosa goreją…
…A dzień idzie za nocą.
Anioł:
Już cię, Herodzie, odstąpić muszę,
Bo potępiony czeka na twą duszę.
Herod:
Idź precz, aniele, nie praw mi wiele.
Mam złota, srebra, dam sobie śmiele.
Wolałbym widzieć diabła z rogami.
Niż ciebie aniele.
Wpada Diabeł, Anioł wychodzi.
Diabeł:
Alarm bruuuu, waszej królewskiej mości
Rogów albo wideł?
Herod:
Idź precz, zwodniku,
Wolałbym widzieć śmierć z kosą,
Niż ciebie paskudniku
Wchodzi Śmierć, Diabeł ucieka.
Śmierć:
O wchodzę, wchodzę,
W te marne progi potentacie.
I czemuż tak rychło
Na tę śmierć narzekacie?
Herod:
Stój, stój jasnokoścista
Pohamuj swe złości
Zdejm ze mnie purpurę,
Okryj swoje kości.
Śmierć:
W purpurach nie chodziłam
I chodzić nie będę
Nie takim ludziom
Głowę ścinałam
I ścinać będę.
O mocarzu, nie do wyroku,
Kiedy Śmierć przy boku.
Znów wpada Diabeł:
Hola, hola, hola, sucha, wędzona!
Cóż to? Już się na króla potężnego porwałaś?
Śmierć:
Nad prochy popioły,
Potężną schyl głowę.
Już kruki śpiewają
Rekwijem grobowe.
Śmierć ścina Herodowi głowę. Oba Diabły porywają Heroda i wynoszą z wrzaskiem.
Oba Diabły:
O mój Herodku,
Za twe niegodziwe zbytki,
Chodź do piekła,
Boś ty brzydki!
Na pustą scenkę wchodzi Dziadek i śpiewa:
A gdzież to ten Kusy Janek,
Co chodził z toporkiem?
Siekierką się podpasywał,
Podpierał się workiem.
Miał studnię za piecem,
Brał wodę przetakiem,
Ryby łapał grabiami,
Strzelał wilków makiem.
Mówi:
Prosi Dziaduś, prosi
Na ogolenie bródki
Na kieliszeczek wódki,
Na kufeleczek piwa,
Bo mu się bardzo, bardzo głowa kiwa.
Śpiewa:
Wisła się paliła
To ludzie widzieli,
Popalone szczupaczyska
Do lasu bieżeli.
Mówi:
Prosi Dziaduś, prosi
Na ogolenie bródki
Na kieliszeczek wódki,
Na kufeleczek piwa,
Bo mu się bardzo, bardzo głowa kiwa.
Śpiewa:
Oddawajcie swe daniny,
Co komu należy:
Proboszczowi dzisięciny,
Za kopę pacierzy,
Organiście za godzinki
Jajek na Wielkanoc,
Parę kiszek, parę kiełbas,
A teraz dobranoc
Lubelskie panienki
I lubelskie panie
Na dzisiejszy wieczór
Wam powinszowanie.
Mówi:
Pójdzie Dziaduś, porachuje
Czy mu jeszcze nie brakuje
A jak brakuje
To się Dziaduś jeszcze raz pofatyguje.
Wychodzi. Po chwili wraca i mówi.
Oj brakuje, brakuje,
Na ogolenie bródki
Na kieliszeczek wódki,
Na kufeleczek piwa,
Bo mu się bardzo, bardzo głowa kiwa.
Śpiewa:
Jak państwo nie dacie
To wam pobijemy
Wszystkie garnki
Wszystkie miski
Co na szafach macie.
Na takie słowa, w torbie Dziadka zaczęły brzęczeć pieniądze i przedstawienie się kończyło.
Źródło:
Alina Tomaszewska, „Lubelska Szopka z dawnych lat”, W: „Kamena”, 1959 nr 23/24.