Gdy sięgniemy do dawnych kronik miejskich Lublina, nie sposób nie poczuć dreszczu, czytając o przerażających wydarzeniach, jakie miały miejsce w mieście w czasach, gdy jeszcze nie znano odpowiednich metod ochrony zdrowia. Jednym z najcięższych wyzwań, które nawiedziły Lublin, były epidemie zarazy – wówczas zwanej morowym powietrzem. Klęski te pochłonęły więcej ofiar niż wojny i najazdy, stając się jedną z najczarniejszych kart historii miasta.
Brak ochrony i świadomości zdrowotnej
W XVII wieku nie znano podstawowych zasad higieny ani sposobów leczenia większości chorób zakaźnych. Nie było także szczepionek, a wiedza medyczna pozostawała na niskim poziomie. Gdy więc w mieście pojawiała się zaraza, często zbierała ogromne żniwo, pustosząc ulice, domy i całe rodziny. Mieszkańcy Lublina wielokrotnie doświadczali potężnych fal dżumy, które niosły śmierć i grozę. Najcięższe epidemie miały miejsce w latach 1625, 1629, 1635, 1652, 1657 i 1695, a także na początku XVIII wieku, w latach 1710 i 1720.
Zaraza z 1625 roku
Pierwszy, szczególnie dramatyczny zapis o dżumie pochodzi z 1625 roku. Miasto zostało wówczas niemal całkowicie wyludnione – w kościele parafialnym umarli zarówno dzwonnicy, jak i ksiądz, a klucze do zakrystii przekazano burmistrzowi. Władze miejskie, by ograniczyć rozprzestrzenianie się choroby, zamykały domy dotknięte zarazą. Życie miejskie zamarło, a sądy odwołały wszystkie rozprawy, z wyjątkiem tych dotyczących osób przyjezdnych, obawiając się, że przemieszczanie się ludzi jeszcze bardziej rozprzestrzeni zarazę.
Surowość prawa w czasach zarazy
Gdy epidemia dżumy ponownie uderzyła w 1652 roku, sytuacja była równie dramatyczna – zmarło dwóch burmistrzów, zastępca wójta oraz trzech ławników, co niemal rozłożyło na łopatki cały magistrat. Wówczas prawo stało się wyjątkowo surowe wobec każdego, kto ukrywał objawy choroby. Takie osoby bezwzględnie skazywano na śmierć, gdyż ówczesne myślenie przypisywało zarazie charakter boskiej kary. Uważano, że choroba jest efektem gniewu Bożego, który należy przebłagać modlitwą i karnością.
„Kopacze trupów” i mrożący krew w żyłach proces z 1710 roku
Najbardziej przerażająca historia pochodzi jednak z roku 1710, kiedy to przed sądem miejskim toczyła się sprawa trzech „kopaczy trupów”. Owi kopacze zostali oskarżeni o świadome przenoszenie zarazy z Warszawy do Lublina, twierdząc na swojej obronie, że gdy ludzie przestaną umierać, oni „nie będą mieli co jeść”. Z dokumentów wynika, że używali specjalnej maści wykonanej z mózgów ofiar dżumy, którą smarowali framugi drzwi, by choroba mogła się rozprzestrzeniać. Wierzono, że kontakt z „czartem” czynił ich odpornymi na chorobę.
Sąd, świadomy ryzyka, jakie mogło stanowić ich dalsze działanie, uznał, że oskarżeni muszą zostać przykładnie ukarani. Zdecydowano się na drastyczną karę – odcięto im ręce, a następnie ścięto głowy. Te zaś, nabite na pale, ustawiono na rozstajnych drogach, jako ostrzeżenie przed nieczystymi praktykami i łamaniem zasad w obliczu gniewu Bożego.
Wnioski z przeszłości
Historię lubelskich epidemii czyta się dzisiaj jak przerażającą opowieść. Pokazuje ona, jak niewiele wiedziano wówczas o zarazach i ich rozprzestrzenianiu się, oraz jak strach potrafił skłonić ludzi do surowej, często bezwzględnej sprawiedliwości. Dziś, dysponując wiedzą medyczną, higieną i szczepieniami, jesteśmy znacznie lepiej przygotowani do walki z epidemiami. Jednak przeszłość uczy nas pokory i przypomina, jak wielkim zagrożeniem były kiedyś choroby zakaźne. Lecz wciąż powstają nowe…
Źródło: