W pierwszych swoich numerach powojennych Gazeta Lubelska rozpisywała się o niewyobrażalnej tragedii Majdanka:
W wielkim kompleksie baraków, wydzielone było „pole” Nr. 5 – pole kobiece – istne piekło. 200 baraków o pojemności 300 do 800 osób na barak. Do 20. IV. 1943 roku było tam zaledwie 3.200 kobiet. Później 14.600 naraz. Statystyka? Około 12.000 Żydówek, masowo tu dostarczonych 2.500 Polek. Około 3000 Rosjanek, przywiezionych gdzieś, z daleka, z Witebska, by tu tak zakończyć męczeńską po świecie wędrówkę.
Na powstanie oddziału kobiecego na Majdanku złożyły się z początku trzy wielkie transporty. Pierwszy — to z warszawskiego „Pawiaka” przywieziono tu 900 kobiet w dniu 2. II. 1942. Drugi — to więzienie „Łąckiego” ze Lwowa, dostarczyło 400 kobiet, 5. II. tegoż roku. Trzeci transport zebrany był ze wszystkich więzień Galicji. Liczył najwięcej: 2000 kobiet, w czym 350 pochodzących z jakiejś przypadkowej po ulicach miast urządzanej „łapanki”. Później przyjechały dalsze transporty. Przybyły „zakładniczki” — kobiety aresztowane za to, że ktoś z ich bliskich, poszukiwany przez władze niemieckie nie dał się złapać, znikł, uciekł i… zmylił pogonię. Za to odpowiadała matka, siostra, lokatorka nieraz czy sąsiadka. Przybyło 2000 Rosjanek z Witebska i Dryssy, w których aktach jako przyczynę i tryb ich przybycia czytano uwagę „Banditenraumigung” (oczywiście z bandytów). Przybyło kiedyś 600 Polek z łapanek ulicznych, przeważnie z półświatka pochodzących, te zresztą najprędzej, po kilku tygodniach zwolniono. Przybyły transporty tajemnicze, o których nie bardzo było wiadomo kto, skąd i za co? Taki transport złożony mniej więcej z 300—400 kobiet został w dwa dni po przybyciu na miejsce stracony. I ślad nawet nie zachował się w aktach wskazujący, w przybliżeniu pochodzenie ofiar.
Przybywały Greczynki, za ruch oporu organizowany przez mężczyzn greckich, jasnowłose heleńskie zakładniczki, z których żadna poza druty Majdanka nie wyszła.
Droga z trupów
Otwierają się wielkie drutem kolczastym, jak pajęczyna zasnutą wrota „Majdanka”… Ach niestety. Nie tu zaczynał się początek męki. Nie tu była kobiecej Kalwarii pierwsza stacja. Posłuchajmy dziwnej opowieści. Posłuchajmy smutnej opowieści. Opowiada jedna z niewiast, która aż ze Stanisławowa podróż odbyła by poznać to przesławne już dziś w świecie lubelskie przedmieście. Opowiada z fotograficzną dokładnością odtwarzając fakty, obrazy. W stanisławowskim więzieniu w dniu 2 lutego zebrano na korytarzu kilkaset mężczyzn i kobiet. — Były przedtem jakieś parodie badań. Na owym zaś korytarzu już tylko męka kilkakrotnych spisywań, a po tym cyniczne zapytanie pod adresem więźniarek: czy mają jakieś rzeczy w depozycie? Oczywiście, że miały. Pieniądze, zegarki, może jakieś lepsze ubranie, jakie futro, czy coś innego, czego władza do celi zabrać nie pozwoliła.
— Oddać kwitki depozytowe — krótki rozkaz. Oddawały. Przyjmował je sekretarz więzienia, Ukrainiec w niemieckiej służbie, gdzieś z Rumunii się wywodzący. A gdy już miał wszystkie — podarł na drobne strzępy i oświadczył. — Tam, gdzie jedziecie będzie wszystko bez kwitków. Nawet wasze depozyty. Na podwórzu samochody. Samochodami na dworzec. Długi szereg towarowych wagonów, bez desek, bez garstki słomy. A na peronie aż się roi od gestapowców. Z psami, z pistoletami maszynowymi, z automatami… Trzymać się kobiety… — mówi jeden po polsku. — Będziemy się trzymać i wytrwamy — pada odpowiedź. O jakże bardzo pochopna. Nie łatwo bowiem było wytrwać i… przetrwać.
Gazeta Lubelska, 1944 nr 22, [https://dlibra.kul.pl/dlibra/publication/35293/edition/34648/content – dostęp październik 2023]