Wojciech Rostworowski, Głos Lubelski, 1913 nr 3.
Stromą, wijącą się wśród starych od wiecznych murów drogą szedł siwy, jak gołąb, zgarbiony, zmarszczkami pokryty staruszek i dumał. Ani wesołe snać myśli głowę mu zaprzątały, bo wydawał się jeszcze bardziej zgarbiony, niż zwykle, jeszcze bardziej bruzdami zmarszczek zorany, i tak już cichy, jak ten, co się ku odlotowi zrywa, w zaświaty patrzy i upragnionego spoczynku wygląda.
Pięćdziesiąt lat w służbie św. Franciszka przeżył, wymęczony postami i czuwaniem, modlitwą jeno i tą radością, co z niej idzie, umacniany. Już go nie cieszą róże, co się po murach, drogę okalających, wiją, zapachem nęcą, oczy do siebie przykuwają. Może dłużej ich krasy, niż jego dni, niechaj więc innym kwitną, innych radują, bo jemu na duszy posępnie i gorzko.
Dwa ich tu jest w tem mieście odwiecznem Zgromadzenia: jednemu św. Dominik, drugiemu kiedyś miły Bogu Franciszek przewodził. Patrzą na siebie porysowane mury klasztorne, nad dwóch wzgórzach przez pobożnych dobroczyńców wzniesione, sygnaturkami dzwonią, jednemi modlitwami rozbrzmiewają, z jednej ziemi wyrosły i o jedno w niebo wołają, a przecie, miasto miłości i zgody, waśni się tylko i spory między temi dwoma pobożnemi Zgromadzeniami rodzą. Jak gdyby ich żaden nie łączył węzeł, żaden nie wiązał miłowanie, i jak gdyby nie do jednej tęsknili ojczyzny…